...szkoła powinna być strażnikiem i gwarantem neutralności światopoglądowej i wyznaniowej; zadaniem szkoły jest uczyć i kształcić, a nie umacniać wiarę i formować - od tego są duchowni; w szkole nie powinno być miejsca dla nauki praktyk Buddy, Jezusa, Śiwy, Kryszny, Mahometa, Abrahama i innych bóstw, chyba że w kontekście dyskusji o religioznawstwie, filozofii albo etyce. W szkole nie powinny odbywać się żadne uroczystości religijne, obrzędy, rytuały - ich miejsce jest w świątyniach... (Anonimowy Czytelnik)

środa, 31 lipca 2013

A podobno Hitler walczył z Kościołem.

Wywiad z autorem książeczki "Jak Jerzyk z Prosiaczkiem Boga szukali i co z tego wynikło". Rozmowa o sytuacji Kościoła w Polsce i w Niemczech. Ukazała się 21 czerwca 2013 w Dzienniku Trybuna. Dziękuję Panu Andrzejowi Lipińskiemu za jego udostępnienie.


Michaelem Schmidt-Salomon – Hamburg, 4 maja 2013 r.



Andrzej Lipiński: W Polsce, gdzie według statystyk jest ok. 2 mln ateistów, a więc zaledwie 5% społeczeństwa, odbędzie się jesienią druga kampania ateistyczna pod hasłem „Rozdział państwa od Kościoła. Czy Pana zdaniem w Niemczech, gdzie brak przynależności do jakiejkolwiek religii deklaruje ponad 30% narodu, przeprowadzenie podobnej kampanii byłoby uzasadnione?



Michael Schmidt-Salomon: Fundacja Giordano Bruno, której jestem rzecznikiem, przeprowadziła dotąd kilka podobnych kampanii. Sytuacja w Niemczech jest o tyle szczególna, że z jednej strony mamy silnie zsekularyzowane społeczeństwo, z drugiej jednak wiele instytucji społecznych formalnie nadal pozostaje w rękach Kościoła. Dzięki przychylności polityków i dofinansowywaniu z publicznych środków w wysokości kilkudziesięciu miliardów euro rocznie takie kościelne koncerny socjalne, jak Caritas czy Diakonia, są dziś największymi niepaństwowymi pracodawcami w Europie. Niemieckie Kościoły cieszą się przywilejami niespotykanymi w żadnym innym kraju, które wynikają przede wszystkim z konkordatów poszczególnych landów i zawartych w przeszłości – m.in. w czasach reżimu hitlerowskiego – umów państwowych. Dezaprobata społeczeństwa wobec takiego stanu rzeczy nasila się, dlatego uważam, że konsekwentny rozdział państwa od Kościoła jest w Niemczech kwestią czasu.



AL: Dzisiejsze Niemcy są w wyniku historycznych uwarunkowań religijną mieszanką przede wszystkim dwóch prądów chrześcijańskich – katolickiego i protestanckiego – oraz islamu. Czy ma to wpływ na geograficzny „rozkład religijnych sił i intensywność ingerowania Kościołów w życie społeczne i prywatne obywateli?



MSS: To, czy daną okolicę zamieszkują w większości katolicy, czy protestanci, w przeszłości miało duży wpływ na politykę i kulturę tego regionu. Dzisiaj takie różnice nie odgrywają już większej roli, a to głównie dlatego, że w szeregach członków Kościoła nastąpiło dramatyczne osłabienie emocjonalnej identyfikacji z treściami wyznawanej wiary. Z sondaży wynika, że mniej niż 10% protestantów i katolików identyfikuje się z własną religią, a ok. 80% ewangelików nie wierzy nawet w osobowego Boga. Ponadto w Niemczech mamy dziś więcej osób deklarujących brak przynależności do jakiejkolwiek grupy wyznaniowej niż katolików lub protestantów. Nie może to pozostawać bez znaczenia dla polityki państwa. Kościoły są zmuszone dostosować się do zmian zachodzących w społeczeństwie; nie mogą dłużej forsować poglądów sprzecznych z zagwarantowanym konstytucyjnie prawem jednostki do samostanowienia. I dobrze, że tak jest.



AL: Często jest Pan nazywany szefem niemieckich ateistów. Czy jest to dla Pana zaszczyt, czy raczej dotyka Pana lekko pejoratywny wydźwięk tego określenia?



MSS: Uważam to określenie za niezbyt trafne. Po pierwsze, nie jestem żadnym „szefem” – kogoś takiego ludzie wolni od religii zupełnie słusznie by nie zaakceptowali, a po drugie, pojęcie „ateista” nie oddaje należycie mojej pozycji. W obliczu rozpoznań współczesnej nauki wyobrażenie, że wszechświat stworzył wszechwiedzący i litościwy Bóg, wydaje się hipotezą w najwyższym stopniu „nieelegancką”, która stwarza znacznie więcej problemów, niż rozwiązuje. Dopóki nie zdołamy wykazać jej bezpodstawności, dopóty rozsądniejsze będzie przyjęcie pozycji naturalistycznej, która zakłada, że w kosmosie nie dzieje się nic „podejrzanego”. Aby wyznawać taki pogląd, niekoniecznie trzeba być ateistą czy agnostykiem.



AL: W Pana książce „Humanizm ewolucyjny wydanej w Polsce w marcu 2012 r. wprowadza Pan pojęcie „religii light”, twierdząc, że jest ona w połączeniu z nasilającym się fundamentalizmem religijnym poważnym zagrożeniem dla wartości humanistycznych. Dlaczego to właśnie osłabiona forma religijności miałaby zagrażać rozwojowi humanizmu?



MSS: Mamy dziś nie tylko lemoniadę bez cukru, lecz także chrześcijaństwo bez szatana. Od dłuższego czasu spotykam wielu ludzi – nawet wśród religijnych „zawodowców”! – w których języku pobrzmiewa jeszcze jedynie swego rodzaju „religijny dialekt”. Wyrażane przez nich poglądy wydają się wprawdzie w miarę „pobożne, ale to, co owi liberalni chrześcijanie naprawdę mają na myśli, dalekie jest od pierwotnego znaczenia wypowiadanych słów. Jako filozof uważam takie przeinaczanie religijnych pojęć za wyraz intelektualnej nieuczciwości. Jednak prawdziwy problem „religii light” tkwi gdzie indziej: religijność pozbawiona w dużej mierze swej pierwotnej esencji nie pozwala dostrzec tego, jak pojęcie „religia” jest dziś rozumiane w skali globalnej. Dla amerykańskich ewangelików słowa zmartwychwstanie, stworzenie, niebo, piekło, Bóg czy szatan nie są bynajmniej żadnymi metaforami – ci ludzie naprawdę traktują te pojęcia dosłownie! Oni głęboko wierzą w to, że Bóg stworzył świat w czasach, kiedy Babilończycy potrafili już warzyć piwo. Miliony Amerykanów są wręcz przekonane, że nastał już opisany w Ewangelii św. Jana „czas apokalipsy”, w którym Bóg i szatan stoczą ze sobą ostateczną walkę. Niestety, to fundamentalistyczne wydanie wiary zdaje się bardziej przekonujące niż religijny patchwork liberalnych chrześcijan. Któż bowiem chciałby wierzyć w „zbawiciela”, który oddał życie za kilka zwykłych metafor? Nie należy się więc dziwić, że to właśnie liberalne Kościoły tracą coraz więcej wiernych. Wygląda na to, że tolerancyjne, oświecone chrześcijaństwo jest zamierających fenomenem kulturowym. Można nad tym ubolewać, ale nie wolno tego ignorować.



AL: Dlaczego Pana zdaniem przygniatająca większość przedstawicieli gatunku, który przygotowuje się do załogowego lotu na Marsa, mentalnie wciąż żyje w zamierzchłych czasach, o czym świadczą różne odmiany prądów fundamentalistycznych, coraz silniejszy ruch kreacjonistyczny, a w krajach, w których słabnie znaczenie tradycyjnych Kościołów, niezliczone ilości sekt i ugrupowań parareligijnych?



MSS: Sądzę, że takie jednoczesne występowanie fenomenów z różnych epok to skutek tzw. połowicznego oświecenia – wszelkiego rodzaju tradycjonaliści i fundamentaliści religijni z jednej strony korzystają dziś w sposób najoczywistszy z bogatego arsenału nowoczesnych technologii, z drugiej zaś starają się wszystkimi dostępnymi metodami nie dopuścić do tego, by racjonalny sposób myślenia, dzięki któremu te technologie stały się możliwe, znalazł zastosowanie w obszarze wpływów ich własnych światopoglądów. Tak więc mimo że technologicznie już dawno wkroczyliśmy w XXI wiek, nasz obraz świata w dużym stopniu wciąż jest zdominowany przez archaiczne mity. Dlatego należy z całą stanowczością i zaangażowaniem realizować „niedokończony projekt oświeceniowy”; najzwyczajniej nie stać nas na to, by zatrzymać się w połowie drogi.



AL: W Europie, zwłaszcza w Niemczech, w dobrym tonie jest powoływanie się na chrześcijańskie korzenie najważniejszych wartości humanistycznych. Zarówno w wywiadach, jak i wielu swoich publikacjach wyraża Pan oburzenie z tego powodu. Dlaczego?



MSS: Mówienie o chrześcijańskich wartościach jako podwalinach nowoczesnego państwa prawa jest niebezpiecznym wprowadzaniem w błąd. Którykolwiek z aspektów cechujących państwo prawa wzięlibyśmy pod uwagę – ideę demokracji, prawa człowieka, podział władzy, wolność słowa, ochronę wolności seksualnej czy równouprawnienie – religie nigdy nie były dla rozwoju tych wartości motorem napędowym, lecz zawsze stanowiły blokadę kulturowego postępu. Ewolucja nowoczesnej praworządności nie opiera się zatem na wartościach chrześcijańskich, lecz właśnie na sukcesywnym wyzwalaniu się spod ich wpływu.

Niemieckie prawo karne do połowy lat 70. ubiegłego wieku rzeczywiście było silnie przesiąknięte wartościami chrześcijańskimi, wyrazem tego były tzw. paragrafy obyczajowe. Jeszcze w 1969 r. zdradę małżeńską uznawano za przestępstwo. Karalne było też „wspieranie nierządu” poprzez „stręczycielstwo”, a więc np. wynajęcie pokoju parze niepozostającej w związku małżeńskim. Szczególnie fatalny w skutkach był tzw. paragraf gejowski (§175 kk), który zakazywał pod groźbą kary – choć nie tak brutalnej jak przewiduje to Biblia – „nierząd między mężczyznami”. W Niemczech w latach 1950–1969 na podstawie tego paragrafu wszczęto ok. 100 000 postępowań karnych, a 50 000 osób skazano. Zapewne nikt nie chciałby powrotu do czasów, w których takie „chrześcijańskie wartości” kształtowały życie społeczne. Niemcy są dziś – dzięki człowiekowi! – społeczeństwem tak silnie zsekularyzowanym i zarazem tak wolnym jak nigdy wcześniej w swojej historii. I chyba jest sprawą oczywistą, że sekularyzacja i wolność to dwa wzajemnie warunkujące się czynniki.


AL: Czy alternatywą jest zatem humanizm i etyka bez Boga? Zastąpienie w krótkim czasie wartości „objawionych tymi, które jako istoty rozumne sami możemy rozpoznać, nie jest możliwe. Konieczne jest stopniowe wykształcanie tych wartości w dziecięcych głowach, a na to potrzeba być może wielu pokoleń. Jak się do tego zabrać?



MSS: Wartości humanistyczne już dawno zakorzeniły się w naszych umysłach i nie ma konieczności ich „stopniowego wykształcania”. Nikt nie kwestionuje dziś założenia, że praworządne państwo nie opiera się na odgórnych „wartościach moralnych”, lecz na umowie społecznej uwzględniającej w równym stopniu interesy wszystkich obywateli. Demokratyczna struktura społeczeństwa jest dla większości mieszkańców Europy Zachodniej czymś oczywistym, dlatego ci, którzy stawiają wolność religii ponad świeckie normy prawne, spotykają się coraz częściej z oporem. Większa część obywateli nie godzi się dziś na ignorowanie zasad praworządności przez społeczności wyznaniowe. Potwierdzają to dobitnie prowadzone w ostatnich latach debaty publiczne.



AL: Czy Pana książeczkę „Jak Jeżyk z Prosiaczkiem Boga szukali – i co z tego wynikło”, wydaną niedawno w Polsce, uważa Pan za osobisty wkład w proces tworzenia wartości humanistycznych w świecie doczesnym i przekazywania ich najmłodszym?



MSS: Dla mnie ta książeczka jest raczej antidotum na przeróżne formy religijnej manipulacji, której dzieci wciąż są poddawane. Wielu rodziców i wychowawców nie zdaje sobie sprawy z tego, jaką krzywdę wyrządzają własnym dzieciom, napędzając im stracha opowiadaniem takich historii, jak ta o potopie, podczas którego Bóg, rzekomo najwyższy autorytet moralny, wytrzebił 99,9999% ludzi, kotków i króliczków. Nawiasem mówiąc, zaproponowałem kiedyś wydawnictwom religijnym oddanie mojej zabawnej książeczki na makulaturę w zamian za wycofanie z obiegu wszystkich dostępnych na rynku Biblii dla dzieci. Żadne propozycji nie przyjęło. Tak więc Jeżyk z Prosiaczkiem nadal wędrują przez świat i w żartobliwy sposób pomagają dzieciom przezwyciężać strach przed „Bogiem” i jego „ziemskimi namiestnikami”.



AL: W Niemczech bajeczka wywołała sporo zamieszania, włącznie z wnioskiem Ministerstwa ds. Rodziny o umieszczenie jej na liście publikacji zagrażających dobru młodych czytelników. Czy zdziwiła Pana taka reakcja ze strony tak wysokiej instancji państwowej?



MSS: Spodziewałem się podobnych reakcji, przecież dzięki tej książce krytyka religii wtargnęła po raz pierwszy do dziecięcych pokoi. Było to przełamanie tabu; przedstawiciele Kościoła i ich polityczni sprzymierzeńcy nie mogli sobie pozwolić na zignorowanie tego wydarzenia. Ta bezczelna książeczka przez wiele tygodni zajmowała pierwsze miejsce na liście „religijnych pozycji dla dzieci i młodzieży”, wydaje się więc zrozumiałe, że urzędnicy kościelni wszelkimi możliwymi sposobami próbowali usunąć ją z rynku. Osobiście cieszę się, że doszło do tego niecodziennego procesu. Ostatecznie odrzucenie pozwu stało się „urzędowym potwierdzeniem”, że teraz również dzieci mają prawo traktować religię z przymrużeniem oka. Czegóż można chcieć więcej?



AL: Jakie były reakcje z innych stron – Kościoła, organizacji społecznych, innych ugrupowań religijnych, polityki, środowisk akademickich itp.?



MSS: Mimo tego skandalu pojawiło się też mnóstwo pozytywnych reakcji. Część pedagogów, psychologów, psychiatrów i religioznawców oceniła książkę jako „cenną pozycję pedagogiczną”. Wielu rodziców i wiele dzieci było zachwyconych tym, że nareszcie pojawiła się książka podchodząca do religii i jej śmiertelnie poważnego stosunku do życia z dużą dawką humoru. Co ciekawe, książeczka wzbudziła także zainteresowanie wśród osób starszych. Pewien osiemdziesięciolatek wyznał w bardzo wzruszającym liście, że dzięki niej udało mu się wyzwolić z wpojonych w dzieciństwie lęków. Naturalnie nie brakowało również negatywnych głosów, zwłaszcza w środowiskach religijnych, po części ze strony dziennikarzy, którzy książki nawet nie przeczytali.



AL: W maju ukazał się w Polsce Pana niemiecki bestseller „Poza dobrem i złem”. Wysuwa Pan w nim tezę, że w naszym kosmosie nie ma dobra ani zła. Jest to prowokacja nie tylko dla ludzi wierzących, lecz w zasadzie dla każdego żyjącego na Ziemi człowieka. Czy jest Pan świadomy ogromnej dawki etycznego materiału wybuchowego zawartego w tym poglądzie?



MSS: Naturalnie zdaję sobie sprawę, że ta teza jest silną prowokacją, ale nie formułuję jej po to, by prowokować. Próbuję jedynie wykazać, że założenia, na których opiera się nasze pojmowanie dobra i zła, nie tylko są empirycznie błędne, lecz także były i nadal są przeszkodą w walce o lepszy świat. Wiadomo, że „źli” są zawsze „inni”. Za maską moralności od zarania dziejów ukrywała się ślepa żądza zemsty. Przypisywanie „obcym”, „odszczepieńcom” czy „wrogom” „stygmatu zła” wyzwalało eskalację przemocy, której krwawy ślad znaczy historię ludzkości.

Ku memu zdziwieniu książka wywołała wyjątkowo pozytywne reakcje – i to nawet ze strony środowisk religijnych. Piszę w niej między innymi o tym, jak uczyć się wybaczania sobie i innym. Najwidoczniej okazało się to pomocne również dla ludzi, którzy wychodzą z zupełnie innych założeń niż ja. Pewien „bardzo religijny” mężczyzna po przeczytaniu tej książki pogodził się po 20 latach ze swoim ojcem. Takie historie poruszają mnie zdecydowanie bardziej niż przypadki osób, które po lekturze moich publikacji występują z Kościoła. Nie znaczy to, że jestem przeciwny apostazji, ale nie powinniśmy zapominać, jakie sprawy są w życiu naprawdę ważne – a moim zdaniem pytanie o istnienie Boga wcale do nich nie należy…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz